piątek, 28 grudnia 2012

Postanowione!

Żeby coś sobie postanowić, potrzebny jest pretekst. Nie można tak od tak, po prostu powiedzieć sobie: „Od dziś będzie tak, bo ja tak mówię!”. Kto tak robi, jest szalonym neurotykiem, albo po prostu człowiekiem świadomym własnych potrzeb. O ile o to pierwsze można mnie oskarżyć, do drugiego mi bardzo daleko, dlatego wykorzystam nasuwający się pretekst: Nowy Rok. Oczywiście nic się nie zmieni oprócz kalendarza, ani ja, ani natura nie odczujemy tej nowej cyferki w żaden sposób; a jednak pretekst, to pretekst, jak to mówią – każdy dobry.

I teraz tak, jak stoję, z księżycowym mlekiem oblanym na mej piersi, w imię tej pełnej luny przyrzekam;
W imię niechęci, niemocy, nieładu, bezprawia, beznadziei i bezkresu, co cechują mój los, przyrzekam;
Przyrzekam w imię boga, co zapomniał o mnie, co uwiódł fatamorganą nadziei i porzucił na pustyni bez pamięci i litości;
W imię łez, co palą lód mojego lica żywym ogniem na każdą myśl o składaniu przysiąg, przyrzekam;
Przyrzekam oto uroczyście:

Po pierwsze ksiąg zgłębiać mądrości, wiedzę i dorobek większych ode mnie szanować i czcią codzienną obdarzać; w starożytnej i nowożytnej wiedzy się nurzać; odnajdywać rozrywkę i spokój na kratach zapisanych piórem światłych i dostojnych, aby pewnego dnia móc się wyzbyć pokory i w imię własnej próżności okrzyknąć jedną z nich – przyrzekam.
Po drugie ciałem moim miernym a jedynym rozporządzać mądrze; chronić przed nieszczęściem a wystawiać na rozkosze, czynić miękkim, a ukształtowanym piękniej jeszcze niż dziś, i w każdym szczególe podobniejszym do tych, których dźwięk imienia w starożytnych budził dreszcz – przyrzekam.
Po trzecie żywot mój ziemski z uporem godnym kreatury tak nikczemnej kontynuować i umacniać, a nie dać się uwieść demonom, co parszywą pokusą odwodzą i słodyczą zwątpienia nad brzegi Hadesu wabią – przyrzekam.
Po czwarte tych, którzy wbrew rozsądkowi pokładli wiarę we mnie i przez moment nawet nie dopuścili myśli o pomyłce, i podali dłoń z pewnością swej słuszności – w wierze umacniać, a naiwność ich zamienić w logikę, a ich grono poszerzyć i dumą napawać – przyrzekam.
Po piąte całą moc moją, jakkolwiek nikłą, bez reszty włożyć w zrozumienie, a to, czego nie wiem – odkryć, a to, czego nie umiem – zrozumieć, a to, czego się boję – dokonać; i całą siłą mojego rzekomego intelektu podjąć decyzje, które muszą być podjęte, by patrzeć na jutro bez lęku, a z uśmiechem – przyrzekam.
Po szóste wrażliwość moją, co rany mi zadaje głębokie a bolesne, obrócić na korzyść i z niej się uczyć, i lepszym się stawać dzięki niej człowiekiem; a na dzieło ludzkie patrzeć przez jej pryzmat, i jej używać by dzieło ludzkie zrozumieć – przyrzekam.
Po siódme samotność moją, co okrutnie na szorstką posadzkę lochów wygnania rzuca moje niewinności, ujarzmić; pocałunkiem odegnać, dotykiem zniechęcić, śmiechem otruć, uprzejmym słowem zamknąć przed nią drzwi – a nie zapomnieć jej cnót i dobrodziejstw, przyrzekam.
Po ósme słowa moje, co nerwowym kłębowiskiem wypełniają aż po brzegi zadumaną głowę, wylewać z siebie, jak korale nawlekać na nitki opowieści, by nie gniły w odmętach zapomnienia, a język mój giętki, a pióro me cięte pozostało i dało przewagę w rozpaczliwej grze, którą toczą z niewiadomą o przyszłość – przyrzekam.

W imię wszystkiego, w co nigdy nie wierzyłam, a w co wierzyć powinnam i tego, co irracjonalnie mojemu losowi przyświeca; w imię mojego własnego jestestwa – niech się stanie, to, co przyrzekłam, z Tobą jako świadkiem, a zgubą jako egzekutorem.

środa, 26 grudnia 2012

Monolog o północy

Nadszedł taki czas w moim życiu, kiedy z zadawania sobie pytań, przeszłam do poszukiwania odpowiedzi. Wszystko, czego byłam pewna w jednym momencie rozpadło się na miliony kawałków, pozostawiając mnie pośród gruzów dziecinnego systemu wartości, w których miałam znaleźć drogę do dorosłego życia. Czułam się niewyobrażalnie zagubiona i bezradna, a nade wszystko – malutka w tym przytłaczającym chaosie zmian. Żadną miarą nie wydawało mi się możliwe, żebym przeszła przez to wszystko sama. Błądziłam, a każdą drogę podejmowałam na ślepo, bo z mojego pojęcia o wszystkim, co znałam, nie pozostała nawet intuicja, czy choćby głupie szczęście. A jednak, jako neurotyczna egotyczka, nie mogłam pogodzić się z utratą kontroli, i jakoś upodobałam sobie wiarę, że olśnienie będzie słowem pisanym. Dlatego czytałam – czytałam dużo. Odkładałam Nietzschego, tylko po to, żeby sięgnąć po Jana Pawła II. Nawet jeśli udało mi się coś zrozumieć, nawet jeśli pojmowałam zasady funkcjonowania systemów filozoficznych, nie potrafiłam w żaden sposób ocenić ich wartości. Każdy z nich wydawał mi się tak samo spójny i logiczny. Nie mogąc odrzucić żadnego, pozostawałam w wygodnym półmroku relatywizmu, który pozwalał mi zgadzać ze wszystkim i zwalniał mnie z wydawania wyroków, podejmowania decyzji czy ponoszenia odpowiedzialności. Ale to mi nie wystarczyło. Z czasem pomyślałam, że nie mogę pojąć sensu życia, jeśli nie pojmuję życia samego w sobie. I tak studiowałam Freuda i Younga, zerkałam do roczników statystycznych, przeglądałam brukowce. Dzięki temu wiedziałam, dlaczego ludzie działali tak, a nie inaczej; potrafiłam zrozumieć stanowisko każdego, co tylko mocniej utwierdziło mnie w mojej filozoficznej teorii względności. Poznawałam psychologię mas, zanurzając się w popkulturze i mainstreamie. Badałam przypadkowe jednostki, wchodząc na czaty i portale społecznościowe. Bardzo długo uczyłam się nowych rzeczy, tych, o których nie mówili w szkole. Ale olśnienie nie przyszło. Psychologia, socjologia, ontologia, epistemologia, suicydologia, wszystkie ~logie jakie tylko mogłam znaleźć – wszystko na nic. Również ~izmy – marksizm, nazizm, minimalizm, tragizm, surrealizm – nie pomogły mi w niczym. Ani sztuka ani nauka nie potrafiły mi pomóc. Bo wydawało mi się, że tylko na tym stoi świat – na sztuce i nauce. Nawet w moich krótkich przygodach z zakresu psychologii sukcesywnie i z rozmysłem pomijałam element ludzki – ten najważniejszy element w tym wszystkim. I właśnie nie z tego, co czytałam czy robiłam, ale z tego czego tak unikałam, udało mi się z tego wysnuć wniosek: nie lubię ludzi. Mogłam powiedzieć coś o sobie. To był ogromny przełom. Potem przyszły inne wnioski, mniej lub bardziej przełomowe, często tak bardzo ze sobą sprzeczne, a jednak niepodważalne. Znajdowałam zabawę w łączeniu ich ze sobą, uczyłam się powoli siebie – jak każdy, z obserwacji. Wydawałoby się, że z moim bystrym umysłem i stosunkowo dużym zasobem wiedzy, pójdzie mi jak z płatka. Ale mój talent ograniczał się do zajęć teoretycznych, a praca z żywym obiektem to zupełnie coś innego. Bezpiecznie się czułam czytając artykuły i książki, nie musząc patrząc w oczy temu, kogo próbowałam zrozumieć. Ale czytając te tomiszcza i przekopując gigabajty danych, nauczyłam się dużo. Stałam się zaradna i znalazłam sposób, żeby i sobie nie musieć patrzeć w oczy. Zaczęłam pisać. Uprzedmiotowiłam się, sprowadziłam się do roli bloggerki, której życie miałam śledzić. Chociaż oczywiście nigdy nie udało mi się spojrzeć na moje pisanie obiektywnie – bo każde słowo traktowałam z sentymentem godnym kochającej matki – to jednak pojawił się minimalny dystans między mną-rozmyślającą a mną-żyjącą. Każda zauważona cecha, to mały-wielki sukcesik, który napawał mnie dumną. Jednego dnia odkryłam, że nadużywam słówka „zaprawdę”. Od tamtej pory za każdym razem powtarzałam to lubością; zaprawdę ogromną radość sprawiało mi podkreślanie, jak bardzo przepadam za słówkiem „zaprawdę”, bo czułam wtedy, że wiem coś o sobie. Nadużywałam go potem z rozmysłem, żeby nie wypuścić z dłoni tej z trudem złapanej gołębicy, zwiastującej samoświadomość; bo przecież gdyby coś, co wiem o sobie, okazało się nieprawdą, jak mogłabym ponownie uwierzyć samej sobie? Czy mój świat wtedy z gruzów nie obróciłby się w proch? Na razie siedzę na tym placu boju, z upadłych monumentów ambicji stawiam chybotliwą lepiankę chęci przetrwania. Jeśli nikt jej nie podepcze, choćby przez przypadek – to będzie prawdziwy statystyczny cud, i uznam się za szczęśliwą. To takie dziwne; wiem co robię i czego szukam, wiem gdzie i jak tego szukać, i wiem po co, wiem kim jestem i dlaczego taka jestem – a jednak nie wiem nic. Bo przecież teraz, w ciągu pół godziny, napisałam już dużo. Może powiedziałam już wszystko, co jest do powiedzenia i powoli zaczynam przeciągać strunę ponad skalę. Ale to kolejny z moich problemów – po prostu muszę nauczyć się, że życie to nie wiersz, który interpretuje się od ogółu do szczegółu; to katedra, którą stawia się cierpliwie cegiełka po cegiełce. Za mało jest mnie tu i teraz i za mało wiem o chwili teraźniejszej. Za bardzo boję się czasoprzestrzeni by zmieścić w swoim ograniczonym móżdżku, że „teraz” to coś innego niż „zazwyczaj”. Że chociaż jutro jest potencjalnie takie samo jak przyszłość za 30 lat i rządzi się tymi samymi prawami, to jednak spojrzeć na nie należy w perspektywie teraźniejszości raczej niż przyszłości. Może wiem za dużo. Pośród wszystkich wielkich definicji i skomplikowanych zasad, zgubiłam pojęcia niedefiniowalne i prawa podstawowe. Nie wiem co mam z tym zrobić... na razie ciągle odnajduję pocieszenie w myśli, że jutro to pojęcie względne.

Taka szkoda.

Usłyszałam dzisiaj ciszę w głowie. Bardzo mnie to zaniepokoiło. Ten cichutki, uporczywy głosik, który tak niezmordowanie przypominał mi, co jest dobre, a co złe; ten sam, który biczował mnie za każdy krok nieprzybliżający do doskonałości - zamilkł dzisiaj. Widziałam, jak moje superego składa broń, siada cichutko w kąciku i patrzy tępo w przestrzeń. Słyszałam, jak chicho chichocze przez łzy i czułam, jak delikatnie gładzi mnie po głowie. Już nie płacz, mówiło. Już nie trzeba. Pozwalam ci odejść. To było jak pożegnanie, jakbym już nigdy więcej nie miała go usłyszeć. Nie chciałam tego. Lubiłam je. Tworzyliśmy całkiem udany związek - ono dominowało, a ja miałam coś, przeciw czemu mogłam się buntować.
Szkoda.