niedziela, 27 lutego 2011

Highway to Bolesławiec!

Czas marnuję odkrywając możliwości mojej nowej zabawki, Samsunga S5330 Wave. O taak! Oczywiście nagle dowiaduję się, że nikt z moim znajomych nie lubi telefonów dotykowych, zabawne (: . Tak, one są gówniane, ale doskonale wiem że na taki bajer połowie moich rówieśnic ślinka cieknie. No, nieważne, ważna jest tylko klawiaturka qwerty i darmowy internet ciągnięty od... komendy policji (pozdrawiam gorąco!).
Nie, nie skończyłam jeszcze projektu, buahahahah! Wyrzuty sumienia zastąpiłam w głowie myślą, ze w sumie nic takiego się nie stanie, jeśli oddam go z lekkim opóźnieniem, zwłaszcza, że moim koleżankom też nie idzie najlepiej. W końcu najgorsze, co może nas spotkać, to śmierć, a kiedy już umrzemy i tak będzie nam wszystko jedno :].
Coraz lepiej zapamiętuję sny. Długie miesiące treningów zaprzepaściłam w bodaj dwa tygodnie, ale teraz zbliżam do stanu poprzedniego. Dużo rozmyślałam o wartości mojego czasu i poświęconych emocji - otagowałam je jako "bezcenne" i "zaprzepaszczenie grozi śmiercią i innymi aktami autoagresji". Dlatego postanowiłam nie poddawać się w obu umierających przypadkach beznadziejnych. Po podjęciu tej decyzji miałam bardzo szczegółowy sen z udziałem mojego internetowego znajomego sprzed lat, o którego istnieniu prawie całkiem zapomniałam. Zastanawiam się, jaki mój umysł ma cel w wytykaniu mi moich porażek tuż przed podjęciem nowego postanowienia. Złośliwość ma po mnie :3.
Nawiązując do tej decyzji, dupa z niej wyszła. Dupa, dupa, dupa! Wróciło to ukłucie w okolicach mostka. W zasadzie lubię to uczucie. Chyba mnie to kręci. Podejrzenia co do mojego ewentualnego masochizmu niebezpiecznie zbliżają się do potwierdzonych doświadczeniem faktów.
BC odwiedziłam, przenudziłam i powróciłam - uwielbiam czas spędzany z rodzinką (:. I uwielbiam mój model Sokoła Milenium!

wtorek, 22 lutego 2011

Wlazł kotek na płotek...

Kontynuując szlachetny zamysł postów pełnych treści, emocji i sensu, rozpoczęty w poprzedniej notce, zamierzam dziś ze szczegółami opisać tutaj swoją niechęć i żal, skierowany w stronę okrutnego wszechświata.
Oczywiście uważny czytelnik zauważył wszystkie środki stylistyczne w powyższym zdaniu, więc pewnie nie muszę tłumaczyć, że "szlachetny(...)" było ironią, a "żal (...) w stronę wszechświata" hiperbolą? Cudownie, nie lubię przerywać swoich słowotoków - jak wpadam w szał, to raz, a porządnie.
Zauważyliście, że ludzie nie czytają umów? I często zgadzają się na coś, czego nie rozumieją, albo na coś, co ich przerasta? Wiecie, jak to się nazywa? NIEODPOWIEDZIALNOŚĆ, kochani! Oczywiście nieodpowiedzialność ze strony użytkownika, zaś ze przedmiotu - po prostu naiwność. Nieodpowiedzialność to jedna  z cech, których nienawidzę najbardziej - zaraz po dziwkarstwie i hipokryzji. Oczywiście to się ściśle ze sobą łączy, można powiedzieć, że jedno wynika z drugiego, więc moja uwaga nie była konieczna, jednak nie ufam, że przeciętny czytelnik zrozumie moje intencje, a przecież nie chciałabym kolejnego nieporozumienia. Kolejnego błędnego wniosku, wyciągniętego przez jakiś chaotyczny umysł, obraźliwego dla mnie i, co najgorsze, nieusuwalnego z prostej świadomości. A teraz płynnie połączę oba wątki jednym, treściwym stwierdzeniem: kiedy na gg jestem dostępna, to znaczy, że mogę rozmawiać; kiedy jestem niedostępna to znaczy, że rozmawiać nie mogę; kiedy mam status "nie przeszkadzać" to znaczy, że poświęcam się jakiejś czynności i niemiłe mi jest przerywanie jej - przynajmniej przez niektórych; a kiedy mam status "zaraz wracam", to znaczy, że zaraz wrócę, w domyśle - nie ma mnie przy komputerze lub nie jestem w stanie rozmawiać, ale zaraz będę, więc ewentualni zainteresowani rozmową mogą chwilę poczekać. Oczywiście ponownie nie ufam, że czytelnik zrozumiał moją metaforę, więc przetłumaczę na "nasze": moje słowa często są żartobliwe, sarkastyczne, przesadne, ale przychodzi taki moment, że mówię całkiem poważnie; a kiedy mówię poważnie, to znaczy, że jestem doskonale świadoma konsekwencji składanych próśb i obietnic i tego samego oczekuję od rozmówcy. ŚWIADOMOŚCI KONSEKWENCJI oraz ODPOWIEDZIALNOŚCI. Ich brak będzie od dzisiaj traktowany z równą surowością jak brak szacunku do mnie. Śmiercią*.
W tej chwili wydaje mi się, przeżycie tych wszystkich uczuć, które kłębią się teraz w mojej głowie, jest wyczynem na skalę światową, równym przetrwaniu jakiegoś wielkiego kataklizmu, ale cóż - uroki chwili, prawda? Chcę się obudzić z tą cudowną świadomością, że wszystko będzie dobrze, bez uczucia, że muszę robić opisy zwierząt wybitych przez człowieka do projektu edukacyjnego (********** gówno do ***** komu potrzebne), która to czynność dalece wykracza poza moje chęci i kompetencje; chcę się obudzić bez chęci dokonania mordu na Justynie, Annie i Apolonii za to, że wymyśliły tak cudowny podział obowiązków, w którym Lewa pisze o znanych wszystkim zwierzętach, Apolonia rysuje obrazki a Justysia nie robi nic, podczas gdy męczę się z najbardziej popraną częścią tej pracy; obudzić się bez myśli, że ten projekt może zawalić moje świadectwo ukończenia gimnazjum i bez myśli, że mam tak cholernie dużo do zrobienia. Bez tych pieprzonych wyrzutów sumienia. Boję się iść spać, bo jak się obudzę zacznę marnowanie kolejnego, beznadziejnego dnia, pełnego uczuć z poprzednich dwóch akapitów.
Tak, naprawdę mam ochotę dokonać aktu przemocy fizycznej na kimś. Najchętniej położyłabym się w wannie pełnej ciepłej, gorącej krwi oraz innych elementów ludzkiej jamy brzusznej. Aaach!


*Lub fochem

poniedziałek, 21 lutego 2011

♥ ♥ ♥



Manson, kocham Cię  . 


Najwspanialsze dwadzieściatrzysekundy w historii kinemtografii.

czwartek, 17 lutego 2011

Manson

[Kolejne coś pomiędzy opowiadaniem a osobistym przeżyciem. Kolejna zabawa słowem.]



 Tylko go sobie wyobraź! Pomyśl, jak podchodzi do konsoli, a z każdym krokiem jego wystające biodra zdają się być bardziej kościste. Wyobraź sobie, jak pochyla się, a luźna koszulka nieco opada, tak, że widać przez nią zapadnięte żebra. Potem wychudłą, wytatuowaną rękę wyciąga w stronę mikrofonu, odwraca jeszcze głowę, by odkaszlnąć, splunąć na podłogę i daje znak, że jest gotów. Rozchyla wargi, zbliża je do mikrofonu, zupełnie, jakby szykował się do pocałunku i na trzy wydobywa z siebie wysoki, gardłowy charkot, nienaturalny i zduszony. Zamyka oczy, czeka chwilę (wie, że to moment na solo gitary) a potem znów nabiera w płuca zadymionego, ciężkiego powietrza, żebra znowu wędrują do góry i do piosenki wraca wokal. Zaczyna kiwać głową w rytm muzyki, przetłuszczone włosy opadają mu na twarz, przesłaniając zapuchnięte powieki. Po chwili całe jego ciało dostosowuje się do tempa śpiewanej melodii, ruchy jego klatki piersiowej są coraz szybsze, charkot przeradza się we wrzask i, zupełnie gwałtownie, piosenka dobiega końca. On siada pod ścianą zdyszany. Nos lśni mu od potu. Po chwili nie wytrzymuje i zrzuca z siebie koszulkę, a wtedy widać wyraźnie każde zadrapanie na jego piersiach. Widać rany na jego chudym brzuchu. Syntetyczne światło żarówki sprawia, że pomiędzy jego nienaturalnie wystającymi żebrami pojawiają się głębokie cienie. Ktoś podaje mu puszkę z piwem, ale to nie ważne kto, nie ważne jak – ważny jest tylko sposób, w jaki jego długie, zgrabne palce zaciskają się wokół niej. Mięśnie przedramienia tańczą pod cienką skórą, kiedy zgina rękę i zaczyna sączyć powoli ciepły alkohol. Jego usta delikatnie dotykają zimnego metalu, pozostawiając na nim połyskujący ślad krwistoczerwonej szminki. Jego oddech uspakaja się. Odstawia puszkę i zamiast niej bierze paczkę papierosów z szafki obok, wyciąga jednego i oplata go mocno wargami. Z kieszeni wąskich spodni wyciąga zapalniczkę, wykonuje tradycyjny ruch dłonią i zbliża papierosa do płomienia. Zaciąga się mocno, co jeszcze bardziej uwypukla wszystkie wystające kości na wychudłej klatce piersiowej. Przez chwilę trzyma dym w płucach, a potem rozluźnia się, wypuszczając z ust szare kłęby. Powtarza ten proceder przez chwilę, po czym kończy papierosa i, wygaszając go o brudną podłogę, wstaje. Przechodzi przez pokój, garbiąc się lekko, co uwydatnia jego kręgosłup i wyraźnie zarysowane łopatki. Wychodzi na zimny, ciemny korytarz i idzie nim w stronę pokoju, w którym zebrała się reszta zespołu. Kiedy idzie mięśnie pod jego wąskimi spodniami poruszają się bardzo wyraźnie. Ciężkie buty wywołują w korytarzu głośne, dudniące echo. Umiesz to sobie wyobrazić?  

środa, 16 lutego 2011

Jak widzę muzykę?

[Feryjnych postanowień ciąg dalszy] 


Kiedy w środku nocy budzimy się zlani zimnym potem i w panice szukamy drżącymi rękami włącznika nocnej lampki, chcielibyśmy, że światło zapalało się stopniowo – od małej iskierki, przez delikatny płomyk aż do całkowitej jasności. Tak samo musi być z muzyką – trzeba powoli wprowadzić do organizmu ciche brzdąkanie, delikatne szepty, by potem podgłaśniać do momentu, w którym krzyk i rumor kompletnie wypełnią czaszkę. Krew musi mieć czas na zasymilowanie nut, serce stopniowo musi przystosowywać się do rytmu, bo to, co bez uprzedniego przygotowania będzie się wydawać bezładną plątaniną dźwięków, po cichej rozgrzewce staje się piękne i oczywiste.
Muzyczne upojenie. Cudowne rozluźnienie rozchodzące się po ciele, zaczynające się na uszach i stopniowo wędrujące aż do palców u stóp. Niemal czuje się, jak rosną odstępy między komórkami tkanki mięśniowej, jakby człowiek miał się za chwilę rozpłynąć w bezkształtną, mięsną masę. Masę pełną nut. Zanikają granice między członkami, narządami, cała zewnętrzność staje się tylko... zewnętrznością – bez podrozdziałów i bez epitetów. Umysł za to staje się cienkim woreczkiem, wypełnionym muzyką – podobnym do wypełnionych sokiem kropelek budujących pomarańczę. Na okrutną śmierć zasługuje ten, kto rozerwie ten woreczek zbyt gwałtownym bodźcem zewnętrznym. Niech świat po prostu nie istnieje.
Jak pierwsze krople alkoholu o język pijaka, tak uderzają nuty o bębenki uszu. Pierwsze krople trucizny zabawiają krótkim uściskiem kubki smakowe, by delikatnie i powoli ześliznąć się w okolice przełyku, a stamtąd do żołądka i wreszcie do jelita, w którym zostają wchłonięte do krwi
i przynoszą błogosławione zatracenie. To samo dzieje się z piosenką – najpierw cieszy ucho, później jej treść przedziera się przez mózg by w końcu zatruć serce i tym samym odebrać wszelki kontakt z rzeczywistością. Po kilku akordach, podobnie jak po kieliszku wódki, myśli łatwiej uciekają, dalej błądzą i ciężej im zatrzymać się w jednym miejscu.
Po kilku dniach bez wódki, organizm alkoholika zaczyna dzieciną reakcję „ja chcę”, zaczyna płakać, tupać nóżką i krzyczeć błagalnie. Jednak poza ciałem, cierpi też umysł – umysł jest smutny, pozbawiony jakiegoś pierwiastka codziennej radości, nie wiem sam, czy ma rozpaczać, czy wściekać się. Po odcięciu od muzyki następuje porównywalne przytłoczenie przez codzienność, rozdrażnienie i tęsknota za tym, co jednoznacznie kojarzy się nieskomplikowanemu narządowi, jakim jest nasz mózg, z duchowym szczęściem. Jak pijak w natłoku zawodowych obowiązków cichcem ucieka do gabinetu i naprędce dostarcza sobie choćby kieliszek wina, tak meloman podczas przerwy, choćby na dziesięć zbawiennych minut wkłada słuchawki w uszy – tylko dla ustabilizowania nastroju. Dla chwili odjazdu.
Właśnie w momencie tej rozpaczliwej potrzeby kończą się podobieństwa między alkoholem i muzyką. Bo alkoholik w potrzebie zadowoli się kieliszkiem nalewki, starym jabolem czy choćby łykiem denaturatu, za to muzyczne wymagania melomana zwiększają się z każdą chwilą ciszy. Wyposzczony alkoholik przed rozległym barkiem wybierze tę butelkę, która będzie stała najbliżej, ale ktoś, kto na długi czas został pozbawiony możliwości słuchania muzyki sięgnie po ulubioną piosenkę, ulubiony zespół – a wszystko inne wywoła w nim złość i rozczarowanie. Najpierw wróci do tego, co już nieraz przyniosło mu zadowolenie, do tego, co nigdy go nie zawiodło. Na eksperymenty przyjdzie czas dopiero, gdy pierwsza potrzeba zostanie zaspokojona.  

piątek, 11 lutego 2011

Co by było gdyby narkotyki były legalne?

(Tekst napisany pod wpływem mojego nowego postanowienia: ćwiczyć pisanie codziennie. Nie takie prace były zamierzonym efektem zabawy w Co By Było Gdyby, ale na początek - nie jest źle. Uznałam że wydźwięk idealnie pasuje na bloga, nie zaś do opowiadania.)


Większość ludzi prostych pomyśli zapewne, że rzuciłabym się w wir substancji odurzających i rozpoczęłabym radosną eksplorację pozaświadomych zakamarków swojego mózgu. Chciałabym tego, nie zaprzeczę. Rozczaruję was jednak – prawdopodobnie legalizacja nic by w moim przypadku nie zmieniła. Moja abstynencja nie jest kwestią lęku przed konsekwencjami – w tej gdybaninie wykluczamy ewentualne negatywne skutki, jak uzależnienie, niewłaściwa reakcja organizmu, prawo, złość rodziców, odtrącenie społeczne, bla, bla, bla. Nie wzięłabym – bo chociaż moja wyobraźnia jest tą cechą, którą lubię w sobie najbardziej, muszę przyznać, że boję się jej. Lubię swoje fantazje i lubię w sobie wszystko, co podświadome – bo to z reguły w jakiś uwodzicielsko tajemniczy sposób odbiega od normy – i nieraz mówiłam już, że chciałabym mieć szerszy dostęp do swojego mózgu. Ale prawda jest taka, że byłam, jestem i prawdopodobnie na zawsze pozostanę tchórzem. Czy gdybym nim nie była, nie wzięłabym już teraz? Czy miałabym z tym problem? Absolutnie najmniejszego. Czy poniosłabym konsekwencje? Poza wyrzutami sumienia, prawdopodobnie żadnych lub bardzo niewielkie. Tak, jedyną przeszkodą jest mój strach. Bo tak naprawdę, co dałoby mi taka „podróż”? Timothy Leary mówił, że LSD pomaga wyzwolić obwód neurogenetyczny, który jest niczym innym, jak zrozumieniem swojego umysłu, wejściem do świata swoich archetypów. Tak, to właśnie chciałabym osiągnąć... ale pomiędzy „chciałabym” a „chcę” stoi decyzja, której nie potrafię podjąć... i nie chciałabym podejmować. Fascynuje mnie moja podświadomość, podobnie jak fascynują mnie hipisi, metafizyka, lata 60, krew, śmierć, organy wewnętrzne, gra na gitarze i basiści. Oczywiście, że mogłabym to wszystko mieć, ale przecież nie tego chcę. Chciałabym wielu rzeczy, których przecież z całego serca nie chcę, ale to „chciałabym” zostawia mi decyzję do podjęcia, co z jednej strony jest bardzo wygodne, z drugiej – nierozsądne. Z tej pierwszej strony, nie zamykam sobie żadnej furtki, z drugiej – możliwe, a nawet prawdopodobne, że przyjdzie moment, w którym trzeba będzie mieć zadeklarowane poglądy, a decyzje będą musiały być już podjęte. Ja jednak, jak każdy tchórz, pozostaję w orientacji wygodnie obojętnej, pilnując drzwi wejściowych i zerkając jednym okiem na drogę ucieczki, i, jak każdy tchórz, woląc nie zadeklarować się za późno, niż za wcześnie.  

czwartek, 3 lutego 2011

Co Julię denerwuje? Part I

Ambitny temat obrałam, nie ma co. Na książkę. Może nawet encyklopedię. Dziesięciotomową. Ale to w drodze do mojego hipisowskiego szczęścia - nazwać to, a potem nauczyć się tolerować. Tak, właśnie tak. Może zacznijmy od małego kalibru.

Najbardziej Irytujące Słowa Świata *
Miejsce pierwsze... 
Pozdrawiam. Przyznam, że walka była zacięta, ale w czołówce znalazło się zdewaluowane słowo, kiedyś oznaczające sympatię, dziś - wzgardę. Nie lubię tego! 
Miejsce pierwsze b - 
Pozdrowienia środkowym palcem To nie słowo, dlatego podczepiam pod 'Pozdrawiam'. 

Miejsce drugie...
Cóż. Aghrhrg! Tyle jest pięknych sposób na skomentowanie sytuacji, tyle wyrażeń do wykorzystania. Kwitowanie mojej wypowiedzi trzema literami, jakkolwiek głupia czy nudna by nie była, jest po prostu nie na miejscu.

Miejsce trzecie...
Poćwicz. Czy jest bardziej plastikowa i pustacka odzywka? 

Miejsce czwarte...
Fakt. Uraz po szkolnej lekturze. Agrhrg!

Miejsce piąte...
Kotek. Muszę to wyjaśniać? 'Ktoś' kiedyś zapłaci za traumę zwianą z tym niewinnym zwierzakiem.

Miejsce szóste...
Pomińmy. Może to nie jest kwestia brzmienia czy zastosowania, tylko osób, u których to zasłyszałam, albo częstotliwości z jaką to słowo jest (nad)używane?

Miejsce siódme...
Wyje*ane. Pojawiło się nowe słówko i raz cała polska młodzież ma 'wyje*ane'. Brawo, kwiecie narodu, brawo, nadziejo na przyszłość! 

Miejsce ósme...
Oj tam oj tam. To w zasadzie też wyrażenie, ale muszę o nim wspomnieć. Zdarza mi się używać, ale niektórzy NADużywają, a kiedy ktoś kwituje w ten sposób moje pełne szczerej frustracji wyrzuty - gotowam pozbawić trzewi.

*Oczywiście powyższy ranking jest bardzo skromny i okrojony, nie uwzględnia też faktu, że zarówno kontekst, jak i osoba, która używa jakiegoś wyrażenia, mogą znacząco zmienić jego wydźwięk. 

A kiedyś może dopiszę part II, póki co za bardzo się podnieciłam tymi słówkami i powoli zaczęła wzbierać we mnie złość.