[Feryjnych postanowień ciąg dalszy]
Kiedy w środku nocy budzimy się zlani zimnym potem i w panice szukamy drżącymi rękami włącznika nocnej lampki, chcielibyśmy, że światło zapalało się stopniowo – od małej iskierki, przez delikatny płomyk aż do całkowitej jasności. Tak samo musi być z muzyką – trzeba powoli wprowadzić do organizmu ciche brzdąkanie, delikatne szepty, by potem podgłaśniać do momentu, w którym krzyk i rumor kompletnie wypełnią czaszkę. Krew musi mieć czas na zasymilowanie nut, serce stopniowo musi przystosowywać się do rytmu, bo to, co bez uprzedniego przygotowania będzie się wydawać bezładną plątaniną dźwięków, po cichej rozgrzewce staje się piękne i oczywiste.
Muzyczne upojenie. Cudowne rozluźnienie rozchodzące się po ciele, zaczynające się na uszach i stopniowo wędrujące aż do palców u stóp. Niemal czuje się, jak rosną odstępy między komórkami tkanki mięśniowej, jakby człowiek miał się za chwilę rozpłynąć w bezkształtną, mięsną masę. Masę pełną nut. Zanikają granice między członkami, narządami, cała zewnętrzność staje się tylko... zewnętrznością – bez podrozdziałów i bez epitetów. Umysł za to staje się cienkim woreczkiem, wypełnionym muzyką – podobnym do wypełnionych sokiem kropelek budujących pomarańczę. Na okrutną śmierć zasługuje ten, kto rozerwie ten woreczek zbyt gwałtownym bodźcem zewnętrznym. Niech świat po prostu nie istnieje.
Jak pierwsze krople alkoholu o język pijaka, tak uderzają nuty o bębenki uszu. Pierwsze krople trucizny zabawiają krótkim uściskiem kubki smakowe, by delikatnie i powoli ześliznąć się w okolice przełyku, a stamtąd do żołądka i wreszcie do jelita, w którym zostają wchłonięte do krwi
i przynoszą błogosławione zatracenie. To samo dzieje się z piosenką – najpierw cieszy ucho, później jej treść przedziera się przez mózg by w końcu zatruć serce i tym samym odebrać wszelki kontakt z rzeczywistością. Po kilku akordach, podobnie jak po kieliszku wódki, myśli łatwiej uciekają, dalej błądzą i ciężej im zatrzymać się w jednym miejscu.
i przynoszą błogosławione zatracenie. To samo dzieje się z piosenką – najpierw cieszy ucho, później jej treść przedziera się przez mózg by w końcu zatruć serce i tym samym odebrać wszelki kontakt z rzeczywistością. Po kilku akordach, podobnie jak po kieliszku wódki, myśli łatwiej uciekają, dalej błądzą i ciężej im zatrzymać się w jednym miejscu.
Po kilku dniach bez wódki, organizm alkoholika zaczyna dzieciną reakcję „ja chcę”, zaczyna płakać, tupać nóżką i krzyczeć błagalnie. Jednak poza ciałem, cierpi też umysł – umysł jest smutny, pozbawiony jakiegoś pierwiastka codziennej radości, nie wiem sam, czy ma rozpaczać, czy wściekać się. Po odcięciu od muzyki następuje porównywalne przytłoczenie przez codzienność, rozdrażnienie i tęsknota za tym, co jednoznacznie kojarzy się nieskomplikowanemu narządowi, jakim jest nasz mózg, z duchowym szczęściem. Jak pijak w natłoku zawodowych obowiązków cichcem ucieka do gabinetu i naprędce dostarcza sobie choćby kieliszek wina, tak meloman podczas przerwy, choćby na dziesięć zbawiennych minut wkłada słuchawki w uszy – tylko dla ustabilizowania nastroju. Dla chwili odjazdu.
Właśnie w momencie tej rozpaczliwej potrzeby kończą się podobieństwa między alkoholem i muzyką. Bo alkoholik w potrzebie zadowoli się kieliszkiem nalewki, starym jabolem czy choćby łykiem denaturatu, za to muzyczne wymagania melomana zwiększają się z każdą chwilą ciszy. Wyposzczony alkoholik przed rozległym barkiem wybierze tę butelkę, która będzie stała najbliżej, ale ktoś, kto na długi czas został pozbawiony możliwości słuchania muzyki sięgnie po ulubioną piosenkę, ulubiony zespół – a wszystko inne wywoła w nim złość i rozczarowanie. Najpierw wróci do tego, co już nieraz przyniosło mu zadowolenie, do tego, co nigdy go nie zawiodło. Na eksperymenty przyjdzie czas dopiero, gdy pierwsza potrzeba zostanie zaspokojona.
0 komentarze:
Prześlij komentarz