środa, 26 grudnia 2012

Monolog o północy

Nadszedł taki czas w moim życiu, kiedy z zadawania sobie pytań, przeszłam do poszukiwania odpowiedzi. Wszystko, czego byłam pewna w jednym momencie rozpadło się na miliony kawałków, pozostawiając mnie pośród gruzów dziecinnego systemu wartości, w których miałam znaleźć drogę do dorosłego życia. Czułam się niewyobrażalnie zagubiona i bezradna, a nade wszystko – malutka w tym przytłaczającym chaosie zmian. Żadną miarą nie wydawało mi się możliwe, żebym przeszła przez to wszystko sama. Błądziłam, a każdą drogę podejmowałam na ślepo, bo z mojego pojęcia o wszystkim, co znałam, nie pozostała nawet intuicja, czy choćby głupie szczęście. A jednak, jako neurotyczna egotyczka, nie mogłam pogodzić się z utratą kontroli, i jakoś upodobałam sobie wiarę, że olśnienie będzie słowem pisanym. Dlatego czytałam – czytałam dużo. Odkładałam Nietzschego, tylko po to, żeby sięgnąć po Jana Pawła II. Nawet jeśli udało mi się coś zrozumieć, nawet jeśli pojmowałam zasady funkcjonowania systemów filozoficznych, nie potrafiłam w żaden sposób ocenić ich wartości. Każdy z nich wydawał mi się tak samo spójny i logiczny. Nie mogąc odrzucić żadnego, pozostawałam w wygodnym półmroku relatywizmu, który pozwalał mi zgadzać ze wszystkim i zwalniał mnie z wydawania wyroków, podejmowania decyzji czy ponoszenia odpowiedzialności. Ale to mi nie wystarczyło. Z czasem pomyślałam, że nie mogę pojąć sensu życia, jeśli nie pojmuję życia samego w sobie. I tak studiowałam Freuda i Younga, zerkałam do roczników statystycznych, przeglądałam brukowce. Dzięki temu wiedziałam, dlaczego ludzie działali tak, a nie inaczej; potrafiłam zrozumieć stanowisko każdego, co tylko mocniej utwierdziło mnie w mojej filozoficznej teorii względności. Poznawałam psychologię mas, zanurzając się w popkulturze i mainstreamie. Badałam przypadkowe jednostki, wchodząc na czaty i portale społecznościowe. Bardzo długo uczyłam się nowych rzeczy, tych, o których nie mówili w szkole. Ale olśnienie nie przyszło. Psychologia, socjologia, ontologia, epistemologia, suicydologia, wszystkie ~logie jakie tylko mogłam znaleźć – wszystko na nic. Również ~izmy – marksizm, nazizm, minimalizm, tragizm, surrealizm – nie pomogły mi w niczym. Ani sztuka ani nauka nie potrafiły mi pomóc. Bo wydawało mi się, że tylko na tym stoi świat – na sztuce i nauce. Nawet w moich krótkich przygodach z zakresu psychologii sukcesywnie i z rozmysłem pomijałam element ludzki – ten najważniejszy element w tym wszystkim. I właśnie nie z tego, co czytałam czy robiłam, ale z tego czego tak unikałam, udało mi się z tego wysnuć wniosek: nie lubię ludzi. Mogłam powiedzieć coś o sobie. To był ogromny przełom. Potem przyszły inne wnioski, mniej lub bardziej przełomowe, często tak bardzo ze sobą sprzeczne, a jednak niepodważalne. Znajdowałam zabawę w łączeniu ich ze sobą, uczyłam się powoli siebie – jak każdy, z obserwacji. Wydawałoby się, że z moim bystrym umysłem i stosunkowo dużym zasobem wiedzy, pójdzie mi jak z płatka. Ale mój talent ograniczał się do zajęć teoretycznych, a praca z żywym obiektem to zupełnie coś innego. Bezpiecznie się czułam czytając artykuły i książki, nie musząc patrząc w oczy temu, kogo próbowałam zrozumieć. Ale czytając te tomiszcza i przekopując gigabajty danych, nauczyłam się dużo. Stałam się zaradna i znalazłam sposób, żeby i sobie nie musieć patrzeć w oczy. Zaczęłam pisać. Uprzedmiotowiłam się, sprowadziłam się do roli bloggerki, której życie miałam śledzić. Chociaż oczywiście nigdy nie udało mi się spojrzeć na moje pisanie obiektywnie – bo każde słowo traktowałam z sentymentem godnym kochającej matki – to jednak pojawił się minimalny dystans między mną-rozmyślającą a mną-żyjącą. Każda zauważona cecha, to mały-wielki sukcesik, który napawał mnie dumną. Jednego dnia odkryłam, że nadużywam słówka „zaprawdę”. Od tamtej pory za każdym razem powtarzałam to lubością; zaprawdę ogromną radość sprawiało mi podkreślanie, jak bardzo przepadam za słówkiem „zaprawdę”, bo czułam wtedy, że wiem coś o sobie. Nadużywałam go potem z rozmysłem, żeby nie wypuścić z dłoni tej z trudem złapanej gołębicy, zwiastującej samoświadomość; bo przecież gdyby coś, co wiem o sobie, okazało się nieprawdą, jak mogłabym ponownie uwierzyć samej sobie? Czy mój świat wtedy z gruzów nie obróciłby się w proch? Na razie siedzę na tym placu boju, z upadłych monumentów ambicji stawiam chybotliwą lepiankę chęci przetrwania. Jeśli nikt jej nie podepcze, choćby przez przypadek – to będzie prawdziwy statystyczny cud, i uznam się za szczęśliwą. To takie dziwne; wiem co robię i czego szukam, wiem gdzie i jak tego szukać, i wiem po co, wiem kim jestem i dlaczego taka jestem – a jednak nie wiem nic. Bo przecież teraz, w ciągu pół godziny, napisałam już dużo. Może powiedziałam już wszystko, co jest do powiedzenia i powoli zaczynam przeciągać strunę ponad skalę. Ale to kolejny z moich problemów – po prostu muszę nauczyć się, że życie to nie wiersz, który interpretuje się od ogółu do szczegółu; to katedra, którą stawia się cierpliwie cegiełka po cegiełce. Za mało jest mnie tu i teraz i za mało wiem o chwili teraźniejszej. Za bardzo boję się czasoprzestrzeni by zmieścić w swoim ograniczonym móżdżku, że „teraz” to coś innego niż „zazwyczaj”. Że chociaż jutro jest potencjalnie takie samo jak przyszłość za 30 lat i rządzi się tymi samymi prawami, to jednak spojrzeć na nie należy w perspektywie teraźniejszości raczej niż przyszłości. Może wiem za dużo. Pośród wszystkich wielkich definicji i skomplikowanych zasad, zgubiłam pojęcia niedefiniowalne i prawa podstawowe. Nie wiem co mam z tym zrobić... na razie ciągle odnajduję pocieszenie w myśli, że jutro to pojęcie względne.

0 komentarze:

Prześlij komentarz