Nadszedł taki czas w moim życiu, kiedy z zadawania
sobie pytań, przeszłam do poszukiwania odpowiedzi. Wszystko, czego
byłam pewna w jednym momencie rozpadło się na miliony kawałków,
pozostawiając mnie pośród gruzów dziecinnego systemu wartości, w
których miałam znaleźć drogę do dorosłego życia. Czułam się
niewyobrażalnie zagubiona i bezradna, a nade wszystko – malutka w
tym przytłaczającym chaosie zmian. Żadną miarą nie wydawało mi
się możliwe, żebym przeszła przez to wszystko sama. Błądziłam,
a każdą drogę podejmowałam na ślepo, bo z mojego pojęcia o
wszystkim, co znałam, nie pozostała nawet intuicja, czy choćby
głupie szczęście. A jednak, jako neurotyczna egotyczka, nie mogłam
pogodzić się z utratą kontroli, i jakoś upodobałam sobie wiarę,
że olśnienie będzie słowem pisanym. Dlatego czytałam –
czytałam dużo. Odkładałam Nietzschego, tylko po to, żeby sięgnąć
po Jana Pawła II. Nawet jeśli udało mi się coś zrozumieć, nawet
jeśli pojmowałam zasady funkcjonowania systemów filozoficznych,
nie potrafiłam w żaden sposób ocenić ich wartości. Każdy z nich
wydawał mi się tak samo spójny i logiczny. Nie mogąc odrzucić
żadnego, pozostawałam w wygodnym półmroku relatywizmu, który
pozwalał mi zgadzać ze wszystkim i zwalniał mnie z wydawania
wyroków, podejmowania decyzji czy ponoszenia odpowiedzialności. Ale
to mi nie wystarczyło. Z czasem pomyślałam, że nie mogę pojąć
sensu życia, jeśli nie pojmuję życia samego w sobie. I tak
studiowałam Freuda i Younga, zerkałam do roczników statystycznych,
przeglądałam brukowce. Dzięki temu wiedziałam, dlaczego ludzie
działali tak, a nie inaczej; potrafiłam zrozumieć stanowisko
każdego, co tylko mocniej utwierdziło mnie w mojej filozoficznej
teorii względności. Poznawałam psychologię mas, zanurzając się
w popkulturze i mainstreamie. Badałam przypadkowe jednostki,
wchodząc na czaty i portale społecznościowe. Bardzo długo uczyłam
się nowych rzeczy, tych, o których nie mówili w szkole. Ale
olśnienie nie przyszło. Psychologia, socjologia, ontologia,
epistemologia, suicydologia, wszystkie ~logie jakie tylko mogłam
znaleźć – wszystko na nic. Również ~izmy – marksizm, nazizm,
minimalizm, tragizm, surrealizm – nie pomogły mi w niczym. Ani
sztuka ani nauka nie potrafiły mi pomóc. Bo wydawało mi się, że
tylko na tym stoi świat – na sztuce i nauce. Nawet w moich
krótkich przygodach z zakresu psychologii sukcesywnie i z rozmysłem
pomijałam element ludzki – ten najważniejszy element w tym
wszystkim. I właśnie nie z tego, co czytałam czy robiłam, ale z
tego czego tak unikałam, udało mi się z tego wysnuć wniosek: nie
lubię ludzi. Mogłam powiedzieć coś o sobie. To był ogromny
przełom. Potem przyszły inne wnioski, mniej lub bardziej
przełomowe, często tak bardzo ze sobą sprzeczne, a jednak
niepodważalne. Znajdowałam zabawę w łączeniu ich ze sobą,
uczyłam się powoli siebie – jak każdy, z obserwacji. Wydawałoby
się, że z moim bystrym umysłem i stosunkowo dużym zasobem wiedzy,
pójdzie mi jak z płatka. Ale mój talent ograniczał się do zajęć
teoretycznych, a praca z żywym obiektem to zupełnie coś innego.
Bezpiecznie się czułam czytając artykuły i książki, nie musząc
patrząc w oczy temu, kogo próbowałam zrozumieć. Ale czytając te
tomiszcza i przekopując gigabajty danych, nauczyłam się dużo.
Stałam się zaradna i znalazłam sposób, żeby i sobie nie musieć
patrzeć w oczy. Zaczęłam pisać. Uprzedmiotowiłam się,
sprowadziłam się do roli bloggerki, której życie miałam śledzić.
Chociaż oczywiście nigdy nie udało mi się spojrzeć na moje
pisanie obiektywnie – bo każde słowo traktowałam z sentymentem
godnym kochającej matki – to jednak pojawił się minimalny
dystans między mną-rozmyślającą a mną-żyjącą. Każda
zauważona cecha, to mały-wielki sukcesik, który napawał mnie
dumną. Jednego dnia odkryłam, że nadużywam słówka „zaprawdę”.
Od tamtej pory za każdym razem powtarzałam to lubością; zaprawdę
ogromną radość sprawiało mi podkreślanie, jak bardzo przepadam
za słówkiem „zaprawdę”, bo czułam wtedy, że wiem coś o
sobie. Nadużywałam go potem z rozmysłem, żeby nie wypuścić z
dłoni tej z trudem złapanej gołębicy, zwiastującej
samoświadomość; bo przecież gdyby coś, co wiem o sobie, okazało
się nieprawdą, jak mogłabym ponownie uwierzyć samej sobie? Czy
mój świat wtedy z gruzów nie obróciłby się w proch? Na razie
siedzę na tym placu boju, z upadłych monumentów ambicji stawiam
chybotliwą lepiankę chęci przetrwania. Jeśli nikt jej nie
podepcze, choćby przez przypadek – to będzie prawdziwy
statystyczny cud, i uznam się za szczęśliwą. To takie dziwne;
wiem co robię i czego szukam, wiem gdzie i jak tego szukać, i wiem
po co, wiem kim jestem i dlaczego taka jestem – a jednak nie wiem
nic. Bo przecież teraz, w ciągu pół godziny, napisałam już
dużo. Może powiedziałam już wszystko, co jest do powiedzenia i
powoli zaczynam przeciągać strunę ponad skalę. Ale to kolejny z
moich problemów – po prostu muszę nauczyć się, że życie to
nie wiersz, który interpretuje się od ogółu do szczegółu; to
katedra, którą stawia się cierpliwie cegiełka po cegiełce. Za
mało jest mnie tu i teraz i za mało wiem o chwili teraźniejszej.
Za bardzo boję się czasoprzestrzeni by zmieścić w swoim
ograniczonym móżdżku, że „teraz” to coś innego niż
„zazwyczaj”. Że chociaż jutro jest potencjalnie takie samo jak
przyszłość za 30 lat i rządzi się tymi samymi prawami, to jednak
spojrzeć na nie należy w perspektywie teraźniejszości raczej niż
przyszłości. Może wiem za dużo. Pośród wszystkich wielkich
definicji i skomplikowanych zasad, zgubiłam pojęcia niedefiniowalne
i prawa podstawowe. Nie wiem co mam z tym zrobić... na razie ciągle
odnajduję pocieszenie w myśli, że jutro to pojęcie względne.
środa, 26 grudnia 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Copyright © 2011 Grając królową samobójców.
Designed by headsetoptions, Blogger Templates by Blog and Web
0 komentarze:
Prześlij komentarz