sobota, 10 września 2011

Ależ mi ulżyło kiedy post ów nijaki w miejscu umieścłam publicznym

Oto nadszedł do mnie sądny dzień, w którym to zdałam sobie sprawę, że Trent nie rozwinął się nic a nic od momentu, w którym, jako dziewiętnastoletni chłopiec, miksował po kryjomu swoje pierwsze kawałki. Chciałby iść dalej, ale stoi w miejscu. I co z tego? Nie wolno mi go kochać, chociaż za ten pierwszy raz?
Dobrze że odzyskałam moje centrum łączności ze światem, bo odcięta od internetu zaczynałam powoli czuć się naprawdę samotnie (ehehehe, czarny humor). Mogę już spamować fejsa kwejkami, wszystko po staremu, choć spodziewałam się większej ekstazy po tym przymusowym odwyku. No i straciłam wszystko, co miałam dysku wcześniej, ale warto było, choćby po to, by przypomnieć sobie jaki jest standardowy czas uruchamiania komputera.
Iaiaiai, zostanę filozofem. I będę dumać nad sensem życia. No, chyba że przydarzy mi się więcej takich zarąbistych rozmów jak w czwartek, to nie będę musiała :). Dzięki, huh. Swoją drogą, żeby przez 6 godzin nie było okazji do wzięcia numeru telefonu - niecodzienne.
Ooo boooże ileż ja mam nauki, wprawdzie jeszcze nie wystarczająco dużo, żeby biadolić ale już dość, żeby to zauważyć. Fajnie :D a nowych testów gimnazjalnych to już się nie mogę doczekać, zwłaszcza że po nic sama przyjemność, wybór liceum, nowa klasa, starość, śmierć. :D
Nie mam chyba dzisiaj tematu do pisania, chociaż sporo kotłuje się we mnie słów - wyrzucam je przeto z siebie bezładnie i zadowalam się procesem, nie zważając na efekty. I tak jestem lepsza niż pani Lutowska, autorka najbardziej porażkowej lektury jaką kiedykolwiek było mi dane poddać krytycznej ocenie. Ale przynajmniej mam świetną zabawę, ślepiąc z ołóweczkiem nad tekstem i badając wszelkie możliwe słowniki w celu zdemaskowania jej potknięć i wpadek. Podoba mi się to. Rajcuje mnie to. Może by tak krytyk literacki...?
Ależ się mnie ostatnio trzyma skowronkowatość. Zabawne, bo przecież wcale nie mam powodu by być bardziej podekscytowaną niż trzy czy cztery dni temu, no, może oprócz jednego, ale to powód, który obiecałam sobie ignorować, więc mam pełne prawo dziwić się swojej radości. Och jaka niespodziewana i zdumiewająca to radość! I nawet wiszące nade mną widmo czterech długich, mroźnych miesięcy oczekiwania na najnowszą płytę Mansona (która, nawiasem mówiąc, nie wydaję się być ani szczególnie odkrywcza, ani innowacyjna, ani tak młodzieńczo buntownicza jak sobie wyobrażałam - starość, niestety) nie psuje mojej zdumiewającej uciechy. Ach ta moja naiwna radość.
A jak już napoczęłam swoją wypolerowaną, deserową łyżeczką delikatny zakalec, jakim, w wypieku mego zagmatwanego życia, jest Born Villain - zabawnie, naprawdę zabawnie ogląda się filmy Mansona w bibliotece, lub innym miejscu publicznym. Kto nigdy tego nie robił, musi spróbować. Kobiety podwieszane na hakach za kolana, przebijanie policzków, rozstrzeliwanie głów, seks, no i oczywiście kilkanaście różnych macic, a do tego ogromna ekscytacja pomieszana z frustracją i tremą - to mieszanka która przyprawi każdą szanującą się bibliotekarkę o zawał serca. Że mnie stamtąd nie wyrzucili... ależ ja musiałam się nieludzko powstrzymywać.
Kurde, to chyba mój najdłuższy post napisany o niczym, bez większego celu, konstrukcji, przesłania i weny. W wodolejstwie osiągam poziom godny polskiego rządu, ale uspokajam moich fanów - kariera polityczna nadal mi nie w smak. Pragnę spokojnego żywotu z dala od morza wylewanej żółci i pływających po nim okręcików kupy. Swoją drogą, zadanie domowe na wos przerosło mnie, moja własna pogarda mnie ogranicza, tym oto sposobem, chcąc być ponad tym, staję się przez to słabsza. Jakże podstępny to wróg, owa polityka.
Hahahhahahahaha no kurde zły odlot bracie,
zaprawdę,
zły odlot :D

0 komentarze:

Prześlij komentarz